Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/138

Ta strona została przepisana.

Zadrżałem na te słowa, ale on mówił dalej:
— Ach, niepotrzebnie asan trwożysz się mą osobą.. Nie mam-ci ja złości do aspana za jego nieuprzejme listy, mam zasię zamiar użyć aści do mych celów. Zwać mię tu będą jmć panem Bally; takie przybrałem nazwisko, czyli raczej (wszak mówię z człowiekiem tak lubiącym się w ścisłości) skróciłem w ten sposób własne moje miano. A teraz podejdź tu wasze, weźno do ręki to... i tamto (tu wskazał dwie walizki leżące na ziemi). — Tyle potrafisz unieść, a reszta może sobie tu poczekać. No, nie trać czasu, jeśli łaska!
Ton jego głosu był tak ostry, iż wśród całkowitego oszołomienia instynkt jakiś przywiódł mnie do wykonania onego rozkazu. Gdym już podniósł z ziemi obie walizki, on obrócił się rączo i ruszył w drogę przez pasmo zarośli, gdzie już poczęło robić się ciemno, gdyż drzewa tu rosły gęsto i miały bujne listowie. Szedłem krok w krok za nim, uginając się niemal do ziemi, choć wyznam, iż nawet nieświadom byłem mego ciężaru; tak mną wstrząsnęło straszliwe zjawienie się onego przybysza, iż myśl moja latała jak czółenko tkackie.
Nagle postawiłem walizy na ziemi i zatrzymałem się. On odwrócił się i spojrzał na mnie.
— No i cóż? — zapytał.
— Czy waszmość jesteś dziedzicem Ballantrae?