Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/139

Ta strona została przepisana.

— Asan słusznie czynisz, uważając, że wobec przebiegłego Mackellara nie powinienem mieć żadnych sekretów! — odpowiedział mi na to!
— Na miłość Boską! — zawołałem. — Cóż waćpana tu sprowadziło? Wracaj waszmość, póki jeszcze czas.
— Dziękuję aspanu — odrzekł on. — Nie ja, lecz pan twój obrał tę drogę; ponieważ jednak się zdecydował, więc zarówno on jak i aspan musicie ponosić wszystkie konsekwencje. A teraz podnieść te moje manatki, które postawiłeś na błocie, i przestrzegaj pilnie danych ci przezemnie zleceń.
Ale w ową chwilę ani myślałem już go słuchać, owszem, natarłem nań prosto z mostu:
— Jeżeli nic nie skłoni waćpana, byś stąd odszedł — krzyknąłem, — to przecie zważyć trzeba, iż są okoliczności, w których każdy człek pochrześcijańsku wierzący... ba, każdy człek uczciwy i szlachcic... zawahałby się iść naprzód.
— Wielce pochlebne to określenia — bąknął on na to.
— Jeżeli nic waćpana nie skłoni, byś zawrócił z drogi, — ciągnąłem dalej, — toć są pewne względy przyzwoitości, które trzeba zachować. Bacz waszmość zaczekać tu przy pakunkach, a ja pójdę zawiadomić pańską rodzinę. Ojciec waszmości to człek już stary, a przytem... — tu zaciąłem się — ...należy zachować pewne względy przyzwoitości.