Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/14

Ta strona została przepisana.

— Nie chcę takiej gry! — zawołał pan Henryk. — W ten sposób znajdę się w przykrem położeniu, jakiego nie zdoła ścierpieć żaden człek rozsądny i uczciwy. Będę wtedy zaprawdę ni z pierza ni z mięsa!
Krzyknąwszy te słowa, już w chwilę potem przybrał inny wyraz twarzy, może jaśniejszy niż było w jego zamiarze.
— Twoją powinnością jest pozostać przy ojcu — przemówił. — Wszak dobrze wiesz, że jesteś jego oblubieńcem.
— Aha! — z przekąsem odparł syn pierworodny. — Wreszcie odezwała się zazdrość! Chcesz mi podstawić nogę... Jakóbie?
Imię to, brata Ezawowego w biblji pamiętne, wycedził zwolna, ze szczególną złośliwością.
Pan Henryk nic nie odrzekł, tylko chodził tam i zpowrotem po przeciwnym końcu świetlicy, człek ten miał zaiste przedziwny dar trzymania języka za zębami. Nagle odwrócił się i podszedł ku bratu, mówiąc:
— Ja jestem młodszy, ja więc powinienem iść! Zresztą panem jest tu nasz ojciec, a on powiada, że ja pójdę! A cóż ty na to powiesz, mój bracie?
— Powiem ci, Henryku, — odrzekł pierworodny, — że gdy spotkają się dwaj ludzie uparci i nieskłonni do ustępstw, dwa są tylko sposoby rozstrzygnięcia ich zwiady: albo walka na szable (a zdaje się, że nikt z nas dwu nie pragnie, by do niej doszło), albo też ciągnienie losów... a