Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/140

Ta strona została przepisana.

— Doprawdy! — rzekł na to. — Ten Mackellar coraz to zyskuje przy bliższem poznaniu. Ale zważno, człowiecze, i chciej już raz to zrozumieć... Asan tracisz dla mnie słowa po próżnicy, bo ja pójdę, jakom zamierzył, i nic mnie nie powstrzyma.
— Naprawdę? — odrzekłem. — Zaraz więc zobaczymy!
I odwróciwszy się, jąłem gnać co sił w nogach w stronę Durrisdeeru. On wyciągnął pięść ku mnie i krzyknął gniewnie, potem zdawało mi się, żem słyszał śmiech jego za sobą, potem (jestem tego pewny) gonił mnie kilka kroków, aż wreszcie (jak przypuszczam) zaniechał pościgu. Jedna rzecz w każdym razie nie ulega wątpliwości, że w kilka minut później dotarłem do bramy dworu, ledwo dysząc z utraty tchu, ale nie mając nikogo przy sobie. Wbiegłem wprost na schody, przebiegłem je pędem i wpadłem do wielkiej komnaty, gdzie zatrzymałem się przed trojgiem mych państwa, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa; widocznie jednak w rysach mej twarzy odmalowały się dzieje niedawnych zdarzeń, gdyż wszyscy troje poderwali się nagło z miejsc i wpatrzyli się we mnie ogłupiałym wzrokiem.
— On... przyjechał! — wykrztusiłem z siebie nakoniec.
— On? — spytał pan Henryk.
— On we własnej osobie! odparłem.