Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/141

Ta strona została przepisana.

— Co? Mój syn?! — zawołał jegomość pan starszy. .— Ach, jakiż to nierozważny, nierozważny chłopiec! Czyż nie mógł pozostać tam, gdzie nie groziły mu niebezpieczeństwa!
Małżonka pana Henryka nie rzekła ani słowa; jam nawet nie patrzył na nią, sam nie wiem czemu.
— No, dobrze — ozwał się pan Henryk, westchnąwszy głęboko. — A gdzież on teraz przebywa?
— Zostawiłem go w długiej kępie zarośli — odpowiedziałem.
— Zaprowadź mnie ku niemu — rzekł pan Henryk.
Poszliśmy więc we dwójkę, nie mówiąc do siebie ani słowa. Pośrodku piasczystego spłachcia grunta spotkaliśmy kroczącego ku nam dziedzica. Szedł zamaszystym krokiem, pogwizdując i wymachując laseczką. Było jeszcze dość jasno, by rozpoznać nie wyraz wprawdzie, ale przynajmniej rysy ludzkiej twarzy.
— Aha tuś mi, Jakóbie! — zawołał dziedzic. — Otóż Ezaw powrócił!
— Jakóbie — odrzekł pan Henryk, — na miły Bóg, nazywaj mnie właściwem mem imieniem. Nie będę udawał, iż cieszę się z twego widoku; ale radbym powitać cię jak najlepiej w domu naszych ojców.
— W moim domu?... czy może w twoim? — zagadnął go dziedzic. — Cóż powiesz? Ale to stara blizna i nie powinniśmy jej jątrzyć. Jeżeli