Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/142

Ta strona została przepisana.

nie chciałeś działu ze mną, gdy byłem w Paryżu, to myślę, że nie odmówisz swemu starszemu bratu miejsca przy kominku w Durrisdeerze?
— Gadasz po próżnicy — odparł pan Henryk. — Rozumiesz przecie doskonale, w jakiej mierze możesz korzystać ze swego położenia.
— Owszem, zdaje się, że rozumiem — rzekł z cichym uśmiechem tamten... i na tem choć ani razu nie wzięli się za ręce, urwały się ich (że tak powiem) braterskie powitania, gdyż w tejże chwili dziedzic zwrócił się do mnie, rozkazując, bym poniósł mu jego pakunki.
Ja ze swej strony zwróciłem się ku panu Henrykowi, oczekując odeń (acz z pewnem niedowierzaniem) potwierdzenia onego rozkazu.
— Póki pan dziedzic bawi u nas, mości Mackellar, — odezwał się pan Henryk, — zobowiążesz mnie wielce dla siebie, jeżeli będziesz spełniał jego życzenia jak moje własne. Przykro mi, że wciąż fatygujemy waćpana; nie byłbyś wszakże łaskaw przysłać mi jednego ze służących?
To ostatnie słowo wymówił ze szczególnym naciskiem.
Jeżeli powyższe przemówienie kryło w sobie istotnie jakiś przytyk, była nim chyba zasłużona nagana dla przybysza. Ten jednak w swej djabelskiej bezczelności zdołał odbić cios w zgoła inną stronę.
— A gdybym tak okazał się natyle grubianinem, by powiedzieć „Klamka już zapadła"? —