Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/143

Ta strona została przepisana.

zapytał łagodnym głosem, spoglądając na mnie zukosa.
Choćby od tego miały zależeć losy królestwa, nie byłbym się w owej chwili zdobył na żadne słowa; nie czułem się w mocy nawet wołać na służbę — wolałem raczej sam usłużyć temu człowiekowi, niż odzywać się. W milczeniu przeto zawróciłem z drogi i wszedłem w smug gęstwiny, mając serce przepełnione gniewem i rozpaczą.
Ciemno już było wśród drzew, a ja szedłem naoślep przed siebie, zapomniawszy gdzie i po co dążę, aż nakoniec omałom sobie nóg nie połamał zawadziwszy o leżące na ziemi tłomoki. Wówczas zauważyłem rzecz osobliwą; o ile przedtem: mogłem nieść oba pakunki, nawet nie odczuwając ich ciężaru, to teraz zaledwie zdołałem, jako tako udźwignąć jeden. Musiałem tedy odbywać dwa razy tę samą drogę, wobec czego dopiero później mogłem dostać się do świetlicy.
Gdym tam wszedł, już skończyły się wszystkie powitania i cała gromadka siedziała przy wieczerzy. Przez jakieś niedbalstwa, które dotknęło mnie do żywego, zapomniano położyć nakrycie i dla mnie. Dotychczas poznałem dziedzica z jednej tylko strony; teraz przyszła kolej i na drugą. Nie kto inny, ale on właśnie pierwszy zauważył, jakom wszedł do pokoju i cofnął się ode drzwi w pewnem zakłopotaniu. Zerwał się natychmiast z miejsca i zawołał: