Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/144

Ta strona została przepisana.

— Ach, czy przypadkiem nie zabrałem miejsca zacnemu panu Mackellarowi!... Janie, proszę dać jeszcze jedno nakrycie dla pana Bally!... Ręczę, że on nikomu tu nie uczyni subjekcji, a stół mościwych państwa jest dla wszystkich aż nadto obszerny!
Ledwie wierzyłem uszom, ba zmysłom, gdy on podszedł ku mnie, wziął mnie za ramiona i śmiejąc się usadowił mnie na mem krześle: — tyle żartobliwej serdeczności było w jego głosie. Gdy zaś Jan (stosownie do powtórzonej przezeń prośby) kładł dlań nowe nakrycie, on wstał, podszedł ku ojcu, oparł się o poręcz jego krzesła i jął wpatrywać się w niego. Staruszek odwrócił się i wzajem począł przyglądać się synowi; w ich spojrzeniach było tyle miłej tkliwości, iż omal nie począłem pocierać oczu ze zdumienia.
Jednakowoż wszystko było w porządku zupełnym. Ani jedno szorstkie słowo nie wyszło z ust dziedzica, ani razu nie pojawił się na nich uśmiech szyderstwa. Ba, niebawem gość wyzbył się twardego akcentu angielskiego i jął posługiwać się miłą mową szkocką, która tyle dodaje uroku słowom serdecznym. Coprawda jego maniery tchnęły wdziękiem i elegancją niewidywaną w Durrisdeerze, lecz tyle w niej było swojskiego obejścia się, iż nas ona wcale nie krępowała, owszem pochlebiała nam mocno. Tak było przez całą wieczerzę; czy to przepijał do mnie z widocznym respektem, czy odwracał się do