Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/145

Ta strona została przepisana.

Jana, by rzucić mu jakieś miłe słówko, czy pieścił rękę ojca, opowiadając wesoło różne swe przygody — wszystko to czynił tak ujmująco i tak był miły, iż nie dziwiłem się prawie, że jegomość i małżonka pana Henryka siedzieli z rozjaśnionemi twarzami, a Janowi, gdy usługiwał, łzy lały się ciurkiem z oczu.
Ledwie wieczerza się skończyła, pani Henryrykowa wstała, chcąc odejść.
— Ależ nie miałaś nigdy tego zwyczaju, Alisiu — odezwał się pan James.
— Ale teraz mam ten zwyczaj — odpowiedziała wbrew oczywistej prawdzie; — dobranoc, Jamesie... i przyjm pozdrowienie... od umarłej...
Przy ostatnich słowach głos jej sciszył się i zadrżał.
Biedny pan Henryk, który przez całą wieczerzę siedział posępny, stropił się teraz jak nigdy przedtem. Rad był, widząc że żona wychodzi, a jednak czuł się nieswojo, myśląc co było wyjścia przyczyną, w chwilę zaś później jak cios nań spadła gorącość jej przemówienia.
Wydało mi się, że moja osoba jest tu zbyteczną. Jużem się przekradł w ślad za panem Henrykiem, gdy dostrzegł mnie dziedzic i zatrzymał tem i słowy:
— Hola, mości Mackellar! Gotów jestem wziąść to za nieżyczliwość ku mnie. Nie pozwolę aści stąd odejść; byłoby to poczytywaniem syna marnotrawnego za obcą osobę, i to jeszcze (racz aść pamiętać) w domu jego rodzonego ojca!