Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/146

Ta strona została przepisana.

Chodźno tu, u siądź i wypij jeszcze szklaneczkę z panem Bally!
— Tak, tak, panie Mackellar — wtrącił się jegomość; — nie uważamy ani jego ani waćpana za osobę obcą. Właśniem opowiadał synowi — przy tem słowie, jak zwykle, rozjaśniło mu się lice, — jak bardzo cenimy wieloraką a tak przyjazną waszą usłużność.
Co było robić! Siadłem więc, w milczeniu przysłuchując się rozmowie aż do zwykłej godziny mego spoczynku — i dalibóg dałbym się zwieść układności tego człowieka, gdyby nie pewien epizod, w którym, zanadto wyszła na jaw jego obłuda. Przytaczam ten epizod, by czytelnik — po tem wszystkiem co mu wiadomo o powitaniu się obu braci — mógł sam rozważyć rzecz całą. Gdy pan Henryk siedział posępny, napróżno usiłują nawiązać rozmowę z jegomością. Dziedzic nagle zerwawszy się od stoła, podżwawo ku bratu i poklapał go po ramieniu:
— No, no, Henrysiu — odezwał się doń tonem poufałym, jakim pewno przemawiali do siebie ongi w latach chłopięcych — nie powinieneś trapić się tem, że brat twój powrócił. Toż wszystko, ma się rozumieć, należy do ciebie i bynajmniej nie myślę ci tego odbierać... ale i ty ze swej strony nie powinieneś mi odmawiać mego miejsca przy rodzinnem ognisku.
— Tak, i to też prawda, Henryku, — rzekł jegomość, marszcząc się nieznaczne, co u niego było rzadkością.. — Byłeś, w dobrym tego słowa