Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/148

Ta strona została przepisana.

z jaką odnosił się do niego, gdy byli z sobą sam na sam; cele, którym przyszedł służyć, wyjaśniły jego zgoła odmienne zachowanie się wobec jegomości; ten sam powód — wraz z niejakiem rozmiłowaniem się w zewnętrznych objawach dworności — wywoływał w nim dążność do utrzymywania zgody z panią Henrykową; zaś wrodzona złośliwość przyczyną była ustawicznie przezeń zadawanych katuszy, które stały w rażącej sprzeczności z tak wytyczonym sposobem postępowania.
Czy to dlatego, że okazywałem jawną i szczerą przyjaźń memu chlebodawcy, czy też że w wysyłanych do Paryża listach nieraz sobie pozwoliłem na słowa dość stanowczego oporu — w każdym razie i ja stałem się pastwą tej szatańskiej igraszki. Gdym znalazł się z nim sam na sam, znęcał się nade mną bezlitosnem szyderstwem, natomiast w obliczu rodziny darzył mnie objawami najserdeczniejszej uprzejmości. Rzecz ta już sama w sobie była bolesna, zwłaszcza, iż stawiała mnie ustawicznie w fałszywem położeniu; nadomiar wszystkiego czułem w tem niedające się opisać urągowisko. Ale o tem mówię tylko mimochodem, jako o czemś ledwie godnem wzmianki, zwłaszcza, iż rzecz ta miała i dobrą stronę, mianowicie pozwalała mi głębiej odczuć męczarnię pana Henryka.
Na niego bowiem spadło cało brzemię. Jakże bowiem miał pan Henryk odnosić się do publicznych czułości ze strony człowieka, który