Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/149

Ta strona została przepisana.

nigdy nie minął sposobności, by dręczyć go pokryjomu? Jakoż miał uśmiechać się do oszusta i szydercy? Skazany był na to, by wydawać się niewdzięcznikiem. Skazany był na głuche milczenie. Gdyby nawet był mniej dumny, gdyby wyjawił całą prawdę, to któżby jej uwierzył? Sprytnie obmyślane oszczerstwo odniosło skutek. Jegomość i pani Henrykowa, będąc codziennymi świadkami tego, co się działo, zdolni byli choćby przed sądem poprzysiąc, że brat starszy był wzorem anielskiej cierpliwości, a pan Henryk zlepkiem niewdzięczności i zawiści. Wady te, które raziłyby u każdego, wydawały się dziesięćkroć szpetniejsze u pana Henryka... bo któż mógł zapomnieć, że brat jego znajdował się w niebezpieczeństwie życia i że już postradał żonę, tytuł i mienie?
— Henryku, przejechałbyś się ze mną? — zapytał pewnego dnia dziedzic.
Pan Henryk, który był już od rana przezeń dręczony, odciął krótko:
— Nie pojadę!
— Czasami pragnąłbym, żebyś był dla mnie bardziej uprzejmy, Henryku — odrzekł brat znacząco.
Takie sceny, jakich tu dałem próbkę, zdarzały się ustawicznie. Nie dziwota, że pan Henryk narażał się na ciągłe przygany; nie dziwota również, żem z irytacji nieomal wpadł w żół-