Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/150

Ta strona została przepisana.

taczkę i że na samą myśl o tem wszystkiem czułem w sercu wielką gorycz.
W tym to czasie jasno zrozumiałem skuteczność pięknych manjer i począłem żałować, iż tak mi brak tego, co zwie się towarzyską ogładą. Pan Henryk posiadał wszystkie przymioty cecchujące pana szlachetnego rodu, a w razie potrzeby i okoliczności umiał odegrać swą rolę z godnością i ożywieniem; atoli w toku spraw codziennych (niema co taić) brakło mu poloru i wytworności w słowach. Natomiast dziedzic nigdy nie uczynił ani jednego gestu, któryby nie przemawiał na jego korzyść. Tak się więc złożyło, że skoro jeden z nich wydał się człekiem zacnym, drugi zać niewdzięcznikiem, tedy każde poruszenie ich ciała, rzekłbyś, potwierdzało to mniemanie. Niedość na tem: im bardziej szarpał się pan Henryk w sidłach zastawionych nań przez brata, tem bardziej się ośmieszał — i tem dalej posuwał się pan dziedzic w swej urągliwej igraszce, tem stawał się dziej przymilny i uśmiechnięty! W ten sposób cała intryga z każdym dzniem rosła sama z siebie i nabierała mocy.
Jednym z forteli stosowanych przez tego człowieka było wyzyskiwanie niebezpieczeństwa, w którem rzekomo się znajdował. Wspomniał o niem wobec kochających go osób w tonie zlekka żartobliwym, który przeto tem większe wywoływał wzruszenie. Względem pana Henryka posługiwał się niem jako okrutną bro-