Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/151

Ta strona została przepisana.

nią zaczepną. Pomnę, jak pewnego dnia, gdyśmy byli tylko trzej w wielkiej komnacie, położył palec na czystej szybce kolorowego okna i odezwał się:
— Tędy przeleciał szczęśliwy dla ciebie pieniądz, Jakóbie!
Widząc zaś, że pan Henryk rzucił nań posępne spojrzenie, dodał:
— Hoho! Nie patrz-no na mnie w takiej bezsilnej złości, moja poczciwa mucho! Możesz się pozbyć swego pająka, jeżeli tylko zechcesz. Na miły Bóg, jakże to długo potrwa? Kiedy zdobędziesz się na denuncjację, skrupulatny braciszku? Jest to jedna z tych rzeczy, które mnie jeszcze interesują w tej zapadłej dziurze. Zawsze lubiłem eksperymenty!
Pan Henryk nadal nic nie odpowiadał, patrząc nań z brwią nasępioną i mieniąc się na twarzy — aż dopiero gdy pan dziedzic wybuchnął śmiechem i jął klepać brata po ramieniu, nazywając go posępnym pieskiem, wówczas mój pan odskoczył od niego, przybierając wyraz twarzy, który mi się wydał nader groźnym; pewno taki sam wydał się i panu dziedzicowi — ten bowiem stropił się nagle nie na żarty i nie przypominam sobie, by odtąd tknął ręką kiedy pana Henryka.
Ale choć wciąż miewał na ustach swoje niebezpieczeństwo, to jednak zachowywał się dziwnie nieostrożnie, jakby sobie wyobrażał, że władze, które nałożyły cenę na jego głowę, za-