Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/152

Ta strona została przepisana.

padły naraz w sen głęboki. Nie będę taił, że kusiła mnie chęć, by zrobić nań doniesienie, wstrzymały mnie jednakże dwie myśli: popierwsze, że jeżeli ten człowiek skończy żywot dostojnie na rusztowaniu, niechybnie doczeka się uznania i kanonizacji w sercach ojca i bratowej; powtóre, że jeżeli będę choć trochę zamieszany w tę sprawę, tedy i pan Henryk nie uniknie wszelakich podejrzeń. Tymczasem nasz dręczyciel chadzał sobie wszędy, niczem się nie krępując; wieść o jego powrocie rozniosła się po całej okolicy, a przecie nikt go ni razu nie napastował. Z tylu i to tak różnych osób, które wiedziały o jego obecności, żadna — ku memu strapieniu — nie dała się uwieść ani chęci zysku ani poczuciu lojalności, a człowiek ten jeździł sobie tam i sam, o wiele chętniej witany niż pan Henryk i o wiele bezpieczniejszy ode mnie.
Nie znaczy to, by nie miał on i własnego kłopotu. O kłopocie tym muszę wspomnieć, jako że ściągnął nader poważne następstwa. Czytelnik pewno sobie przypomina osobę niejakiej Jessie Broun. Zadawała się ona nieraz z przemytnikami, znała się z samym kapitanem Crailem, nic też dziwnego, że wcześnie dowiedziała się o pobycie jmćpana Bally‘ego w naszym dworze. Wprawdzie, jak mam prawo sądzić, dbała ona o pana dziedzica tyle co o śnieg zeszłoroczny; w każdym razie ciągłe wspominanie jego nazwiska stało się dla niej już nałogiem, a że usposobienie miała komedjanckie, więc dowie-