Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/153

Ta strona została przepisana.

dziawszy się o jego powrocie, uważała za swą, powinność włóczyć się w pobliżu Durisdeeru Ilekroć pan dziedzic wydalił się z domu, już ona nań czekała i przeraźliwym pijackim głosem witała „zacnego chłopaka“, śpiewała plugawe piosenki i omal nie rzucała mu się na szyję. Przyznam się, że zacierałem ręce z uciechy, widząc tę dokuczliwość. Wszelakoż pan dziedzic, który innym kazał tyle znosić, sam należał do najmniej cierpliwych ludzi w świecie. Powiadają, że zamierzył się laską na babę, ta zaś odpowiedziała mu zwykłą swą bronią — kamieniami.
Gdy mu tak Jessie wciąż następowała na pięty, pan dziedzic wszedł pewnego dnia do kancelarji i tonem grzeczniejszym niż zazwyczaj odezwał się do mnie:
— Panie Mackellar, dokoła dworu błąka się jakaś utrapiona warjatka. Nie wypada mi zajmować się tą sprawą, więc przychodzę do waszeci. Racz waćpan wydać ludziom rozporządzenie, by wygnali precz tę dziewkę!
— Miłościwy panie — odrzekłem, drżąc zlekka, — racz waszmość sam sobie załatwiać swe nieczyste sprawki.
Nie odrzekł ani słowa i wyszedł z pokoju. W chwilę później nadszedł pan Henryk.
— To mi nowina! — zawołał. — Jakby tego wszystkiego było mało, to i aspan musisz mi przyczyniać zgryzoty! Podobno obraziłeś mości pana Bally’ego!