Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/154

Ta strona została przepisana.

— Za łaskawem waszmości pozwoleniem, panie Henryku, — odpowiedziałem, — jeżeli kto, to on mnie obraził, i to, jako mi się zdaje, bardzo dotkliwie. Być może jednak, że gdym doń się odezwał, nie pomyślałem o tem, jakie jest waszmości położenie w tym domu; więc jeżeli, dobrodzieju mój, będziesz nadal tego mniemania, gdy posłyszysz całą prawdę, tedy dość będzie na mnie jednego twego słowa, a będę ci posłuszny we wszystkiem, choćbyś (Boże mi odpuść) do grzechu mnie namawiał.
I opowiedziałem mu dokładnie całe zajście. Pan Henryk uśmiechnął się posępnie.
— Postąpiłeś aść, jak należało — odezwał się. — Kiedy on sobie piwa nawarzył z tą Jessie, to niechże je wypije!
Poczem, dostrzegłszy pana dziedzica na dworze, zawołał nań, tytułujęc go panem Bally i prosząc o chwilkę rozmowy.
— Jamesie — odezwał się, gdy nasz dręczyciel wszedł i zamknął drzwi za sobą, spoglądając na mnie z uśmiechem, snadź w mniemaniu, że będzie świadkiem mego upokorzenia — wniosłeś przeze mnie skargę na pana Mackellara, przeto przeprowadziłem dochodzenie. Nie potrzebuję cię zapewniać, że słowo jego zawsze więcej znaczyło u mnie niż twoje. Jesteśmy teraz sami, więc pozwolę sobie wobec ciebie na taką śmiałość, z jaką spotykałem się z twej strony. Pan Mackellar jest człowiekiem zacnym, którego darzę czcią i zaufaniem, więc póki ba-