wisz pod tym dachem, staraj się nie wchodzić z nim w dalsze zatargi, gdyż stanę po jego stronie, choćby mnie to nie wiem ile kosztowało. Co się zaś tyczy zlecenia, z jakim do niego przyszedłeś, to musisz sam ponosić skutki okrucieństwa, bo do podobnej sprawy nie użyję żadnego z mych służących.
— Chyba ze służących mego ojca — rzekł pan dziedzic.
— Idź-że do ojca i opowiedz mu całą sprawę — odparł pan Henryk.
Pan dziedzic pobladł i wskazał na mnie palcem.
— Żądam, by odprawiono tego człowieka! — odezwał się.
— Nie odprawię go — odparł pan Henryk.
— Drogo za to zapłacisz! — zawołał pan dziedzic.
— Jużem tak drogo zapłacił za szaleństwa mego brata — rzekł pan Henryk, — iżem zbankrutował nawet z wszelkiej trwogi. Nie zostawiłeś ani jednego miejsca, w które mógłbyś mnie jeszcze ugodzić.
— Jeszcze ci pokażę! — odpowiedział pan dziedzic i wymknął się cichaczem z pokoju.
— Cóż on nowego wymyśli, panie Mackellar? — zawołał pan Henryk.
— Pozwól mi waszmość odejść — odpowiedziałem. — Drogi mój dobrodzieju, pozwól mi stąd odejść, skoro jestem li przyczyną nowych aścinych zmartwień!
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/155
Ta strona została przepisana.