Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/156

Ta strona została przepisana.

— Zali chcesz mnie opuścić... bym już pozostał całkiem osamotniony? — odrzekł pan Henryk.

Niezbyt długo trwała nasza wątpliwość co do rodzaju nowej napaści. Do owego dnia pan dziedzic odgrywał wobec pani Henrykowej zgoła poprawną rolę; wyraźnie unikał przebywania z nią sam na sam, com naówczas uważał za objaw skromności, teraz jednak uważam za zdradziecką przebiegłość; spotykał się z nią bodaj tylko w porach posiłku, a i wtedy zachował się względem niej jak brat pełen czułej serdeczności. Do owego dnia, rzekłbyś, nie wciskał się pomiędzy osobę pana Henryka i jego żony, conajwyżej umniejszał względy jakiemi ona darzyła jego brata. Teraz zaś wszystko miało się zmienić, tylko nie wiedzieć, czy stało się to przez zemstę czy też dlatego, że on już znudził się w Durrizdeerze i szukał jakiejś rozrywki. Dość, że od owego dnia i godziny przypuścił szturm do żony pana Henryka. Pierwsze szańce odsłoniły się — niby to przypadkiem. — Rozmowa przy stole, jak to często bywało, zeszła na wygnańców przebywających we Francji; głównym tematem stały się śpiewane przez nich piosenki.
— Jeżeli was one interesują — rzekł pan dziedzic, — to jest pomiędzy niemi jedyna, która zawsze mi się wydawała szczególnie wzru-