Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/157

Ta strona została przepisana.

szająca. Słowa jej są rubaszne, a mimo to (może ze względu na me położenie) zawszeć mi ona dziwnie trafiała do serca. Wspomnę, iż włożona jest ona niejako w usta kochanki wygnańca, a oddaje nietyle prawdę jej myśli, ale prawdę nadziei, jakie sobie ta nieboga żywi w dalekim kraju...
Tu westchnienie na chwilę przerwało mil mowę.
— Ręczę wam, iż jest to widok wzruszający, gdy że dwudziestu chłopów irlandzkich, ot prostych wartowników, pocznie śpiewać pieśń ową... a z łez, co im z oczu cieką, poznać snadnie można, jak ich ten śpiew wzrusza do głębi. Może zechcesz jej posłuchać, ojczulku, — dodał, nader zręcznie obierając sobie jmćpana starszego za słuchacza; a jeżeli nie potrafię dośpiewać jej do końca, to wiedz, że zdarza się to pospolicie u nas wygnańców.
To rzekłszy, podjął tę samą melodję, jaką słyszałem ongi gwizdaną przez pułkownika; teraz jednak doszły mnie i słowa, prawda że niewytworne, atoli wyrażające w sposób nader wzruszający tęsknotę biednej dziewczyny za wygnańcem-kochankiem. Jedna zwrotka (choć nie wiem czy w dokładnem brzmieniu) została po dziś dzień w mej pamięci:

Na czerwony kolor suknię ufarbuję,
O żebranym chlebie z miłym powędruję
Choć z przyjaciół żaden mnie nie poratuje
Hej! — za Williama z oczeretów...