Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/158

Ta strona została przepisana.

Śpiewał ją wybornie; ale aktorem był jeszcze lepszym niż śpiewakiem. Widywałem-ci ja sławnych aktorów, którzy umieli do łez wzruszyć wszystkich widzów w edynburskim teatrze; dziw brał, gdy na nich patrzeć, ale niemniejszego podziwu godzien sposób w jaki pan dziedzic przejął się rolę z onej śpiewki i poruszał nią serca słuchaczy, to niby omdlewając, to jakby przezwyciężając swą boleść, tak iż słowa zdawały się płynąć z głębi jego własnej duszy i z jego własnych przeżyć, a zwracać się wprost do żony pana Henryka. Ale sztuka jego poszła jeszcze dalej: wszystko to, o czem mówię, było tak delikatnie zaznaczone, iż niepodobieństwem niemal było podejrzewać go o podobną aluzję, a przytem tak było mało popisywania się wzruszeniem, iż przysiągłbyś, że on stara się zachować spokój. Gdy pieśń dobiegła końca, siedzieliśmy wszyscy przez chwilę w milczeniu. Była to właśnie pora zmierzchu, tak, iż nikt z nas nie mógł dostrzec twarzy swego sąsiada, tylko zdało się, że wszyscyśmy dech wstrzymali w piersi — jedynie jegomość począł odchrząkiwać. Pierwszy poruszył się sam śpiewak, nagle lecz cicho zerwawszy się z miejsca, i począł przechadzać się po drugim końcu komnaty, gdzie zazwyczaj przebywał pan Henryk Byliśmy skłonni przypuszczać, że tu przemógł ostatek swego wzruszenia, gdyż nagle powrócił i zwyczajnym już głosem jął rozprawiać o naturze Irlandczyków, tak często ośmieszanych, a przez