Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/159

Ta strona została przepisana.

niego branych w obronę — tak, iż zanim wniesiono światła, potoczyła się już najzwyklejsza w świecie rozmowa. Ale i wtedy, jako mi się zdawało, pani Henrykowa miała twarz nieco pobladłą; zresztą niebawem wymknęła się z pokoju.
Następnym złym znakiem była przyjaźń, jaką ten czart zdradziecki zawarł z niewinnem dziecięciem, panną Katarzyną. Wciąż teraz bywali razem, bawiąc się jak dwoje dzieci: to trzymali się za ręce, to znów ona wdrapywała mu się na kolana. Jak wszystkie jego djable psoty, tak i to postępowanie było ciosem na kilka stron jednocześnie; niedość bowiem, że pan Henryk musiał mieć nóż w sercu, widząc, jak dziecko psute temi faworami odwraca się, od niego, i że tracił coraz to więcej w oczach swej żony, ilekroć z tego powodu odniósł się nieco szorstko do biednego maleństwa, ale na dobitkę z każdym dniem zacieśniała się przez to dziecko ściślejsza łączność między panią Henrykową i panem dziedzicem — a dawna powściągliwość topniała coraz to bardziej. Doszło do wspólnych przechadzek, długich gawęd na werandzie oraz innych oznak poufałości. Wiem, że pani Henrykowa była kobietą uczciwy i że miała najzupełniej czyste sumienie. W każdym razie nawet dla tak mało przenikliwego człowieka, jak ja, jasną było rzeczą, że jej serdeczność tkliwsza była niśli siostrzana Brzmienie jej głosu wydawało się bardziej melodyjne, w