Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/16

Ta strona została przepisana.

— Widzi mi się, ze djabeł siedzi w tej kobiecie!
— A mnie się zdaje, — wybuchnął ojciec, że to w tobie djabeł siedzi mój synu!... w tobie, który zawsze byłeś moim ulubieńcem, jako ku hańbie mojej powiedziano przed chwilą! Ani jednej błogiej godziny nie zaznałem przez ciebie, odkąd na świat przyszedłeś!... Dalibóg, ani jednej godziny!...
Słowa te powtórzyłeś trzykrotnie. Nie wiem, co tak wzburzyło mego pana i łaskawcę: czy lekkomyślność starszego syna, czy tegoż krnąbrność czy może wzmianka pana Henryka o względach okazywanych bratu. Skłonny wszakże jestem przypuszczać, iż ta rzecz trzecia najwięcej go dotknąła, bo z wszystkiego com słyszał, miarkuję, że pan Henryk od owej chwili doszedł do większego znaczenia w ojcowskim domu.
W każdym razie brat starszy wyjechał na północ trawiony gniewem i poróżniony mocno z rodziną, tem ciężej przychodziło o tem myśleć pozostałym, gdy już się wydawało zapóźno. Prośbą i groźbą zdołał skupić przy sobie ze dwunastu chłopa przeważnie synów dzierżawców; prezentowali się pięknie i hardo, gdy z białemi kokardami na kapeluszach wjechali na wzgórze koło starego klasztoru, krzycząc i śpiewając. Desperackie to było przedsięwzięcie dla takiej małej garstki ludzi przejeżdżać na własną rękę, bez żadnego wsparcia, przez znaczną część Szkocji; a co mogło ludność okoliczną jeszcze bar-