Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/160

Ta strona została przepisana.

oku jawił się blask i rozmarzenie. Stała się bardziej uprzejmą, dla nas wszystkich, nawet dla pana Henryka i dla mnie, jakoby oddychała jakąś cichą, melancholijną szczęśliwością.
Jakąż torturą był ten widok dla pana Henryka! Jednakże ona właśnie — jak to wkrótce opowiem — miała nam przynieść ostateczne wybawienie.

Celem pobytu pana dziedzica w Durrisdeerze było (mówiąc bez obsłonek) wyduszenie pewnej sumy pieniędzy. Miał on, wedle tego co mi pisał pan kawaler, zamiary pewne co do nabycia majątku w Indjach francuskich i właśnie była mu do tego potrzebna taka suma, jakiej się od nas domagał. Jej uiszczenie znaczyło dla reszty rodziny tyle samo co ruina; atoli jegomość, powodowany nadmiernem do syna przywiązaniem, nalegał, by spełnić owo żądanie. Z rodziny właściwie nikt już wtedy nie pozostał przy życiu prócz ojca i dwu synów, przeto możliwą było rzeczą unieważnienie aktu sukcesji i aljenowanie części dóbr ziemskich — na co pan Henryk rad nierad zgodził się, zmuszony najpierw różnemi napomknieniami, nakoniec zaś jawnem naleganiem. Jestem przekonany, że gdyby nie brzemię dręczących go strapień, nigdyby nie uczynił czegoś podobnego i że jedynie zawzięte pragnienie odjazdu brata przywiodło go do przełamania osobistego sentymentu oraz