Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/162

Ta strona została przepisana.

względem niego, lecz z posłuszeństwa względem ciebie.
— Wobec obcych... — zaczął jegomość, jeszcze bardziej skonfundowany.
— Niemasz tu nikogo, krom Mackellara, ten zaś jest moim przyjacielem — odrzekł pan Henryk. — Zresztą, dobrodzieju, jeżeli wasza miłość nie krępujesz się wobec niego w czasie tak często udzielanych mi nagan, tedy ciężką byłoby rzeczą, gdybym nie mógł go mieć świadkiem rzeczy tak rzadkiej jak moja obrona.
Kto wie, może w tej chwili pan starszy byłby odstąpił od swego postanowienia. Ale pan dziedzic nie zasypiał gruszek w popiele.
— Ach, Henryku, Henryku! — zawołał. — Wiadomo, żeś ty z nas wszystkich najlepszy. Co za szczerość i prawda! O jakżebym pragnął być równym ci w zacności człowiekiem!
Widząc tą wspaniałomyślność swego ulubieńca, jegomość przestał się wahać i kontrakt został podpisany.
Ze skwapliwością, na jaką się tylko zdobyć można było, sprzedano włość Ochterhall za psie pieniądze, które wypłacono na rękę naszemu wyzyskiwaczowi. Rzekomo zostały następnie jakimś prywatnym pojazdem wyprawione do Francji — choć mam prawo podejrzywać, że nie zajechały tak daleko. Tak więc wszystkie sprawy tego człowieka zostały doprowadzone do pomyślnego końca, a jego kieszenie znów napęczniały naszem złotem; atoli cel, dla któ-