Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/163

Ta strona została przepisana.

rego podjęliśmy się tak wielkiej ofiary, jeszcze nie był przez nas osiągnięty, albowiem gość ani myślał wyjeżdżać z Durrisdeeru. Co było powodem zwłoki? Czy kierowała nim złośliwość? — czy nie nadeszła jeszcze pora odpowiednia do awanturowania się w Indjach? — czy żywił jakie nadzieje względem żony pana Henryka? — czy miał jakieś nakazy od rządu? Kto go tam wie! Dość, że zwlekał z odjazdem — i to całemi tygodniami.
Zauważyliście pewno, żem uczynił wzmiankę o nakazach rządu. Oto bowiem podówczas wyszła na jaw pewna tajemnica owego człowieka, nie przynosząca mu wcale zaszczytu.
Pierwszy na trop jej naprowadził mnie pewien dzierżawca, czyniąc uwagi co do pobytu pana dziedzica w naszych stronach, jako też bezpieczeństwa jakiego tu zaznawał. Ów dzierżawca sympatyzował z jakobinami i stracił był syna pod Culloden, przeto miał w onych sprawach bystrzejsze oko niż inni.
— Jedną rzecz — powiadał — muszę uznać za szczególnie osobliwą: jaką drogą ten człowiek dostał się do Cockermouth?
— Do Cockermouth? — powtórzyłem, przypomniawszy sobie nagle pierwsze zdziwienie, jakiegom doznał, widząc przybysza w tak wytwornym i czystym stroju pomimo odbycia tak długiej podraóży.
— Tak jest! — odpowiedział dzierżawca. — Wszak tam kapitan Crail wziął go na pokład.