Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Waszmość mniemałeś, iż on przybył morzem wprost z Francji? Myśmy też wszyscy tak myśleli.
Rozważyłem sobie nieco w głowie tą wiadomość, a potem zaniosłem ją panu Henrykowi, opowiadając o dziwnej okoliczności, jaka mnie uderzyła.
— Cóż mnie to może obchodzić, jaką on drogą do nas przybył, mości Mackellar, dopóki będzie mi tu siedział na karku! — jęknął pan Henryk.
— O nie, mościpanie! — obruszyłem się. — Pomyśl-no waszmość raz jeszcze, czem to wszystko pachnie? Czy nie wyczuwa się w tem cichej zgody rządu? Wszak pamiętasz waćpan, jakom się dziwował bezpieczności tego człowieka.
— Poczekaj, niech się trochę namyślę — odrzekł pan Henryk. I jął rozmyślać, przystrajając lica onym posępnym uśmiechem, przypominającym nieco uśmiech pana dziedzica.
— Podaj mi papier — rzekł po chwili.
Nie mówiąc już nic więcej, zasiadł do stołu i napisał list do znajomego sobie szlachcica, którego nazwiska nie wymienię, wspomnę tylko, że był to człek na wysokiem stanowisku. List ten wyprawiłem przez Macconochiego — jedynego człowieka, któremu mogłem ufać w podobnej sprawie. Musiał-ci poczciwiec gnać co koń wyskoczy, bo wrócił z odpowiedzią rychłej niżbym nawet w mej skwapliwości mógł go