— O czem tu opowiadasz? Nie pozwalam roztrząsać spraw mych publicznie. Żądam, by tego zaniechano! — jął krzyczeć pan dziedzic nieopatrznie i gwałtownie, jako dziecko raczej, niśli jako mężczyzna.
— Mogę cię upewnić, że sam nawet w tej mierze nie dbałeś o dyskrecję — odparł pan Henryk, rozwijając papier. — Przypatrz-no się co mi tu pisze jeden z korespondentów... Istotnie, jest to w interesie zarówno rządu jak i pewnego szlachcica (którego może będziemy nadal nazywali panem Bally), by rzecz cała z wiadomych względów pozostała w tajemnicy; natomiast nie jest wcale rzeczą pożądaną, by rodzina tego człowieka miała wciąż znosić oną niepewność, której obraz asan nam tu malowałeś tak czułemi słowy. Jestem wielce rad, że mnie to właśnie udało się rozproszyć wszystkie owe płonne strachy. Imć pan Bally jest w królestwie Wielkiej Brytanji równie pewny swego życia, jak i wy wszyscy.
— Czy to możliwe? — zawołał jegomość patrząc na syna z wielkiem zdumieniem, a większą jeszcze podejrzliwością.
— Drogi ojczulku — odpowiedział pan dziedzic, przyszedłszy już nieco do siebie. — Bardzo się cieszę, że to nie jest już tajemnicą. Wskazówki dane mi wprost z Londynu, miały sens wręcz przeciwny. Nakazano mi, bym wiadomość o mem ułaskawieniu trzymał w tajemnicy przed wszystkimi, nie wyłączając was
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/166
Ta strona została przepisana.