Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/168

Ta strona została przepisana.

— Boć i jest niedawna! — odparł pan dziedzic z pozorną odwagą, ale i z drżeniem w głosie.
— Czy tak niedawna, jak to pismo? — zapytał pan Henryk z lekkiem jakoby zmieszaniem, rozwijając list ponownie.
W całym liście nie było ani wzmianki o dacie — ale skądże pan dziedzic mógł o tem wiedzieć?
— Zdaje mi się, że i tak przyszło to dość późno — odpowiedział, śmiejąc się. Posłyszawszy ten śmiech, który zabrzmiał fałszywie, jak pęknięty dzwonek, jegomość spojrzał znów poprzez stół na syna, a zauważyłem, że wargi staruszka zacisnęły się mocno.
— O, nie! — rzekł pan Henryk, wciąż wpatrując się w list. — Ale pamiętam twoje wyrażenie. — Powiedziałeś, że jest to rzecz zgoła świeża.
Tu oto mieliśmy dowód naszego zwycięstwa, a jednocześnie najbardziej bijący w oczy przykład niewiarogodnej pobłaźliwości starszego pana; bo czegóż należało się po nim spodziewać, jak nie tego, że wtrąci się do rozmowy, byle ratować swego ulubieńca z grożącej mu opresji!
— Myślę, Henryku — odezwał się z litościwą jakoby skwapliwością, — myślę, że nie powinniśmy dłużej nad tem dysputować. Przecie radujemy się wszyscy, że bratu twojemu nic już tu nie grozi... co do tego jesteśmy wszyscy