Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/169

Ta strona została przepisana.

zgodni. Przeto jako wdzięcznym poddanym, nie pozostało nam nic innego jak wychylić kielich za zdrowie króla jegomości.
W ten to sposób pan dziedzic wyplątał się z matni; w każdym razie nie wyszedł z niej obronną ręką, a przytem zdarto zeń jawnie urok grożącego mu nibyto niebezpieczeństwa. Jegomość odtąd już wiedział (acz taił to w głębi serca), że jego ulubieniec jest szpiegiem na rządowym żołdzie, zaś pani Henrykowa (jakkolwiekby sobie tłumaczyła całe zajście) najwidoczniej ochłodła w stosunku do skompromitowanego bohatera romansu.
Wszelakoż nikłe się nam zdały owoce naszego zwycięstwa. Dzień, najwyżej dwa upłynęły, a on już zatarł złe wrażenie swej porażki i — sądząc z pozorów — był podawnemu znów górą. Jegomość pan na Durrisdeerze był po uszy pogrążon w swej rodzicielskiej stronniczości; pochodziła ona nie tyle z miłowania (to bowiem byłoby, owszem, skuteczną zaletą), ile z otrętwienia i jakowejś ustałości innych jego władz duchowych; zatem przebaczenie (że tak nadużyję szlachetnego tego wyrazu) było dlań jeno, na podobieństwo łez starczych, upustem słabości. W innem jednakże położeniu była pani Henrykowa. Bogu tylko Jednemu wiadomo, co jej ten człowiek nagadał, albo jakim sposobem zdołał się uchronić od jej wzgardy. Dość, że pan dziedzic niebawem znalazł w jej oczach usprawiedliwienie, gdyż po chwilowej oziębło-