Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/17

Ta strona została przepisana.

dziej utwierdzić w tem przekonaniu, to traf, że właśnie w ową chwilę, gdy owa mizerna dwunastka z szczękiem i brzękiem wjeżdżała na wzgórek, do zatoki zawinął, szeleszcząc banderą, wielki okręt floty królewskiej, który, wysławszy przeciw nim łódź jedną, snadnie mógłby zmusić ich do posłuszeństwa!
Nazajutrz po tak pięknym odmarszu brata starszego przyszło kolej na pana Henryka: odjechał i on, ale sam, bez orszaku, ofiarować swój oręż i zawieźć listy od ojca pełnomocnikom króla Jerzego. Panna Alison zamknęła się w alkierzyku i nic, tylko płakała, póki obaj nie odjechali; własnoręcznie przypięła kokardę do kapelusza starszego z braci, a jako mi opowiadał sługa Jan Paweł, kokarda ta, gdy ją mu wynosiła, przesiąknięta była jej łzami.
W toku wszystkich następnych wydarzeń pan Henryk i jegomość pan starszy pozostali wierni układowi. Nie potrafiłem wybadać, czy dokonali czego w owym czasie, wszelakoż wierzę niezbicie, że stali mocno po stronie króla. W każdym razie uzyskali świadectwo wierności, korespondowali z lordem prezydentem, siedzieli cicho w domu i nie utrzymywali żadnych albo prawi żadnych stosunków z panem Jamesem, póki trwała owa zawierucha. Zresztą i on ze swej strony niezbyt dbał o nawiązanie łączności z rodziną. Panna Alison wprawdzie ustawicznie wysyłała gońców do niego, nie wiem wszakże, czy otrzymała odeń wiele słów odpowiedzi.