Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/170

Ta strona została przepisana.

ści z jej strony nawiązały się znów częste między nimi rozmowy. Nie chcę czynić z tego zarzutu małżonce pana Henryka; mniemam tylko, że podówczas, nie zdając sobie z niczego sprawy, zanadto igrała z ogniem. Nie wiem, czy trafny jest mój sąd co do tego; to jedno wszakże mam za pewne i wystarczające: iż pan Henryk tegoż, co i ja był zdania. Nieborak przesiadywał całemi dniami w mym pokoju, tak nieszczęśliwy i strapiony, iż nie miałem śmiałości doń się odzywać; oczywistą jednak było rzeczą, że niejaką pociechą była mu moja obecność oraz odgadywane przezeń moje współczucie. Bywały też chwile, gdyśmy wiedli rozmowę, a osobliwa to była rozmowa; nie wspominaliśmy w niej niczyjego nazwiska ani nie czynilśmy aluzji do spraw osobistych, jednakowoż mieliśmy zawsze w myślach ten sam temat, a każdy z nas wiedział dobrze, o co idzie.
By pokazać, co działo się z panem Henrykiem, przytoczę kilka słów jego, wypowiedzianych (mam powód, by datę tę pamiętać dokładnie) dnia 26 lutego 1757 r. Była naówczas, co rzadko zdarza się w tę porę, ostra zima; choć wiatru nie było, powróciły ostre mrozy, niebo poszarzało, a cały świat ubielił się szronem; morze było czarne i milczące. Pan Henryk siadł tuż przy kominku i (jak to u niego teraz często się zdarzało), rozprawiał, czy „człowiek“ powinien „daną rzecz uczynić“, czy „roztropną byłoby rzeczą wtrącanie się do tego“ — oraz na