Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/171

Ta strona została przepisana.

podobne ogólnikowe tematy, które każdy z nas stosował do szczegółowych wypadków. Jam był przy oknie i właśnie przez nie wyjrzałem, gdy pod niem przechodził pan dziedzic wraz z panią Henrykową i panną Katarzyną. Dziecko biegało sobie tam i sam, radując się mroźnem powietrzem, a pan dziedzic szeptał coś w ucho pani; musiały to być (tak mi się wydawało nawet z daleka) jakieś iście djabelske, kuszące namowy, bo ona wbiła oczy w ziemię, jakby głęboko zasłuchana. Przebrała się już miarka mej cierpliwości.
— Gdybym był waszmością, panie Henryku — odezwałem się — powiedziałbym ojcu dobrodziejowi otwarcie, jak rzeczy stoją.
— Panie Mackellar, panie Mackellar — odrzekł mi na to: — aść nie widzisz, na jak słabym gruncie tu stoję. Z podobnemi myślami nie mogę zwierzać się nikomu... a najmniej już chyba memu ojcu; naraziłbym się z jego strony jedynie na szyderstwo. Tak, słaby jest grunt na którym się opieram, bom-ci sobie nie pozyskiwał miłości. Zdobyłem sobie ich wdzięczność, o której wciąż mi prawią... tak iż mam jej aż nazbyt wiele! Atoli niemasz dla mnie miejsca w ich sercach; nigdyć nie myślą tego, co ja, ani nie dbają o mnie. W tem-ci jestem stratny!
Powstał i jął stopami tłumić dogasające ognisko.
— Ale jakiś środek trzeba będzie znaleźć, panie Mackellar, — ozwał się nagle, spogląda-