Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/174

Ta strona została przepisana.

walony był stosem drzewa; ptaki przelotne, których trochę nadleciało w nasze strony w przewidywaniu wiosny, tłukły się do okien naszego domu albo biegały bezradnie po zmarzniętej glebie. Około południa błysło na chwilę słońce, odsłaniając przepiękny widok na leżącą w pętach mroźnej zimy okolicę; widać było ubielone wzgórza, widać było statek kapitana Craila stojący pod cyplem skalnym w oczekiwaniu na tchnienie wiatru; widać było i smugi dymu, bijące wprost w niebo z ponad każdego folwarku czy zagrody. Z nadejściem nocy mgła zgęstniała ku górze; zapadła noc ciemna, cicha, bezgwiezdna, nadzwyczaj mroźna, jaka nie bywa nigdy o tej porze roku — noc jakby upatrzona do zdarzeń strasznych i niezwykłych.
Pani Henrykowa, jak to było teraz jej zwyczajem, odeszła nader wcześnie do swego pokoju, my zaś zostaliśmy jeszcze, by spędzić wieczór na grze w karty; niedługośmy jednak nią się zabawiali, gdy jegomość wysunął się ze swego krzesła koło ogniska i nie mówiąc ni słowa oddalił się, by w łóżku szukać ciepła i spoczynku. Pozostawieni we trójkę samym sobie, nie musieliśmy się liczyć ze względami miłości rodzinnej lub grzeczności, jednakże z przyzwyczajenia — i że właśnie rozdano karty — prowadziliśmy dalej grę rozpoczętą. Zasiedzieliśmy się przy tem (winienem nadmienić) dość długo, jak to zresztą nieraz i dawniej bywało;