Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/175

Ta strona została przepisana.

choć więc jegomość odszedł wcześniej niż po inne dni, jednakże było już dobrze po północy, a służba spała oddawna. Wspomnę jeszcze rzecz jedną: wprawdzie nigdy nie zdarzyło mi się widzieć pan a dziedzica pijanego, jednakże tym razem trunku sobie nie żałował, a choć tego po sobie nie okazywał, był napewno nieco podochocony.
Jak było tak było; dość, że ledwo drzwi zamknęły się za jegomością, pan dziedzic już swoim obyczajem przeszedł do nowej roli i nawet nie odmieniając głosu zastąpił dotychczasową grzeczną mowę stekiem urągowisk.
— Mój drogi Henryku, na ciebie teraz w grze kolej — słyszało się jeszcze chwilę przedtem z ust jego, a oto co mówił w ciągu dalszym: — Jest rzeczą uderzającą, że nawet w rzeczy tak drobnej, jak gra w karty, wychodzi na jaw twoje prostactwo. Grasz, Jakóbie, jak półpanek albo jak prosty majtek w szynkowni. Taka sama tępota, taka sama chciwość, cette lenteur d‘hébété qui me fait rager. Aż mi wstyd, że mam takiego brata. Nawet ten tępaczek-chodaczek okazuje trochę ożywienia, gdy jego stawka jest zagrożona; natomiast brak mi słów na opisanie nudy, jakiej zaznaję w grze z tobą.
Pan Henryk poglądał wciąż w karty, jak gdyby bardzo skrupulatnie rozważając warunki dalszej gry; atoli widać było, że myśl jego jest zaprzątnięta zgoła czemś innem.