Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/176

Ta strona została przepisana.

— Na miły Bóg, czyż to się nigdy nie skończy? — zawołał pan dziedzic. — Quel lourdeau! Ale pocóż nękam ciebie wyrazami francuskiemu które są jak groch o ścianę wobec takiego ignoranta? Lourdeau, mój braciszku, jest to, że tak powiem, cymbał, gbur, głowa kapuściana, człowiek bez wrodzonego wdzięku, niezdolny przypodobać się nikomu... ot taki właśnie, jakiego możesz, jeśli ci się podoba, obaczyć w lustrze. Mówię ci to wszystko, wierzaj mi, dla twojego dobra. Pozatem przyznam się aści, panie chodaczku (tu spojrzał na mnie, tłumiąc ziewanie), że lubię dopiekać tobie i twemu panu, jak kasztanom na ognisku; jest to jedna z niewielu mych rozrywek w tej zapadłej dziurze. Z waszeci mam wielką uciechę, bo widzę, że wymyślone przeze mnie przezwisko (prawda, że niewytworne) jest zdolne wprawić cię zawsze w zły humor. Czasami jednak mam więcej kłopotu z tym poczciwcem, który ponoć już tam zasnął nad swemi kartami. Nie widzisz-że, Henryczku, jak trafny był epitet, którego znaczenie objaśniłem przed chwilą? Pozwól, że dam ci dowody. Ot naprzykład, pomimo tych wszystkich rzetelnych zalet, jakie z miłą chęcią uznaję i cenię w tobie, nie znałem ani jednej kobiety, któraby nie przeniosła mnie nad ciebie... i któraby, jak sądzę... — dodał gładkim, jakoby jedwabistym głosem, — któraby, jak mniemam, i nadal nie wolała mnie od ciebie.