Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/177

Ta strona została przepisana.

Pan Henryk położył karty i wstał pocichu z miejsca, wciąż jakby pogrążony w głębokiej zadumie.
— Ty tchórzu! — odezwał się spokojnie, jakby sam do siebie, poczem bez pośpiechu, a nawet bez wielkiego uniesienia, zamierzył się na dziedzica i trzasnął go w twarz.
Pan dziedzic skoczył na równe nogi, jakby odmieniony. Nigdy mi się nie wydał tak urodziwy, jak w tem oburzeniu.
— Cóż to? Policzek? — krzyknął. — Takiej zniewagi nie zniosę od nikogo... nawet od najświętszej istoty!
— Mów ciszej! — upomniał go pan Henryk. — Czy chcesz znowu wzywać ojca na pomoc?
— Miłościwi panowie! miłościwi panowie! — jąłem wołać, starając się ich rozłączyć, ale pan dziedzic złapał mnie za kark i odsunął na odległość ramienia.
— Wiesz-li, czem to pachnie? — zapytał brata, nie odrywając ani na chwilę wzroku od niego.
— Był to najbardziej rozważny postępek w mem życiu — odparł pan Henryk.
— Zapłacisz mi za to krwią... krwią! — zawołał dziedzic.
— Da Bóg, że twoja to będzie krew! — odparł pan Henryk.
To rzekłszy, podszedł do ściany, gdzie wisiał wszelaki oręż, i wybrawszy stamtąd dwie