Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/178

Ta strona została przepisana.

obnażone szablice, wziął je za ostrza i podał bratu.
— Pan Mackellar będzie świadkiem naszej zabawy — ozwał się. — Myślę, że może to nam być potrzebne.
— Nie potrzebujesz już mi urągać — rzekł pan dziedzic, biorąc na chybił-trafił jedną z szabel. — Nienawidziłem ciebie przez całe życie.
— Ojciec dopiero niedawno poszedł spać — zauważył pan Henryk. — Musimy więc rozprawić się gdzieś poza domem.
— Plac wyborny znaleźć można w długiej kępie zarośli — odrzekł pan dziedzic.
— Wielmożni panowie! — zawołałem. — Zali nie wstyd wam obu? Wy, synowie jednej matki, mielibyście wydzierać sobie życie, które ona wam dała?
— Tak jest, panie Mackellar — odparł pan Henryk z tym samym spokojem, jaki okazywał od samego początku.
— Ja do tego nie dopuszczę! — zawołałem.
I oto na sumieniu mem ciąży wielka plama. Posłyszawszy me słowa, pan dziedzic skierował ostrze szabli ku mej piersi. Obaczywszy błysk przebiegający po stali, upadłem na kolana i wzniosłem ramiona w górę!
— O, nie! nie! — zaszlochałem jak małe dziecko.