Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/179

Ta strona została przepisana.

— Nie będziemy już z nim mieli kłopotu — rzekł pan dziedzic. — Dobrą-ci jest rzeczą mieć tchórza za domownika.
— Potrzeba nam światła — oznajmił pan Henryk, jak gdyby nic nie zaszło przed chwilą.
— Ten trzęsiłydka przyniesie nam dwie świecie! — rzekł pan dziedzic.
Migotanie jego obnażonej szabli (wstyd to wyznać) tak mnie oszołomiło, iż zaofiarowałem się, że przyniosę latarnię.
— Nie potrzeba nam la-la-latarni! — odrzekł pan dziedzic, przedrzeźniając me słowa. — Toż niema nawet najlżejszego wiatru! Wstawaj no asan czemprędzej, bierz dwie świece i ruszaj przodem, ja zasię z tem — tu zamigotał klingę — pójdę w ślad za tobą.
— Wziąłem tedy dwa lichtarze i ruszyłem naprzód. Krok każdy był mi torturą i chętniebym rękę postradał, bylem mógł się cofnąć; atoli tchórz nigdy nie bywa panem swej woli, a jeszcze gdym szedł, zęby głośno mi dzwoniły wskutek doznanej niedawno trwogi. Było tak, jak on mówił; ciszy, panującej wokoło, nie zakłócał nawet najlżejszy podmuch; głuche pęta mrozu skuły i znieruchomiły powietrze. Gdyśmy szli w oblasku świec, czarna ciemność była jako strop nieprzebity ponad naszemi głowami. Nikt z nas nie odzywał się ani słowem; nie było słychać innego dźwięku, jak tylko chrzęst naszych kroków po zmarzniętej ścieżce. Nocne zimno spadło na mnie jak kubeł pełen wody,