Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/18

Ta strona została przepisana.

Raz jeździł od niej sługa Macconochie; nieopodal Carlysle spotkał gromadę górali, wśród nich zaś pana Jamesa jadącego konno obok księcia i piastującego wysokie stanowisko. Ów wziął podany mu list (jak opowiadał mi Macconochie), otwarł go, przebiegł oczyma, złożywszy przytem usta jak gdyby sobie pogwizdywał, a potem zatknął go sobie za pas, skąd, gdy koń dał susa, list ów niepostrzeżony upadł na ziemię. Macconochie podniósł go z ziemi i zatrzymał przy sobie; jam go jeszcze widział później w jego rękach.
Pozatem docierały do Durrisdeeru różne wieści dzięki wędrującym po okolicy (co mnie zawsze dziwiło) gawędom pospólstwa. Tym sposobem rodzina dowiadywała się o łasce, jakiej doznawał James u księcia, oraz o źródle, z którego owa łaska rzekomo płynęła: oto, jak mówiono, z uniżonością mogącą zadziwić u człowieka tak dumnego (prawda, że nad dumą górowała w nim ambicja) pchał się między starszyznę, schlebiając Irlandczykom. Sir Tomasz Sullivan, pułkownik Burke i inni ludzie tejże narodowości, byli mu codziennymi druhami, przyczem odsunął się od własnych swych ziomków. Umiał zręcznie rozniecać wszelkie drobne intrygi; w tysiącznych sprawach bruździł wytrwale naszem miłościwemu panu, królowi Jerzemu; zawsze skłaniał się do tej rady, która podobała się księciu, mniejsza z tem, czy złą była czy dobrą; wogóle, jak gracz-hazardownik, którym był