Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/180

Ta strona została przepisana.

tak iż trząsłem się nie z samej li trwogi; natomiast moi towarzysze, choć szli (jako i ja) z gołą głową i choć cotylko opuścili ciepłą komnatę, zdawali się wcale nie odczuwać zmiany w temperaturze.
— Jesteśmy na miejscu — ozwał się nagle pan dziedzic. — Postaw-no asan świece na ziemi.
Uczyniłem, jako mi rozkazał; płomienie świec strzeliły nagle wgórę i gorejąc spokojnym blaskiem, jakby w izbie, oświeciły przestrzeń pomiędzy oszedziałemi drzewami. Obaczyłem, iż zwaśnieni bracia już zajmują swe stanowiska.
— Światło mnie trochę razi w oczy — odezwał się dziedzic.
— Gotów jestem dać ci wszelki awantaż — odpowiedział pan Henryk, zmieniając stanowisko; — i tak myślę, że przyjdzie kreska na ciebie.
Wymówił te słowa głosem wprawdzie mocnym i pewnym, w którym jednakże brzmiała nuta smutku.
— Henryku Durie — ozwał się pan dziedzic — nim przystąpię do dzieła, pozwolę sobie na słów kilka. Jesteś dobrym fechtmistrzem i umiesz się obchodzić z floretem, ale nie wiesz, jak inną zgoła rzeczą jest trzymać w ręce szablę, przeto wiem, że padniesz w boju. Zważ jednak, jaką mam nad tobą przewagę! Jeżeli ty polężesz, ucieknę z tego kraju tam, gdzie już zawczasu