Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/181

Ta strona została skorygowana.

powędrowały moje pieniądze. Jeżeli zaś ja zginę, to gdzie ty się podziejesz? Mój ojciec, twoja żona... która, jak wiesz, żywi afekt ku mnie... a nawet twoje dziecko, które woli mnie niż ciebie... jakże oni pamiętać ci to będą! Czy pomyślałeś o tem, Henryczku?
Spojrzał z uśmiechem na brata, poczem zasalutował szablą po szermiersku.
Pan Henryk nie odrzekł ni słowa, tylko również zasalutował. Szable się zwarły i zadzwoniły o siebie.
Nie do mnie należy sąd o sztuce szermierskiej, zresztą w głowie mi się kręciło od zimna, lęku i zgrozy; zdaje mi się jednak, że pan Henryk był od samego początku górą w potyczce, nacierając na przeciwnika z pohamowaną, niemniej jednak pałającą zawziętością. Parł na niego coraz to bliżej i bliżej, gdy nagle pan dziedzic odskoczył w tył, rzucając przekleństwo, stłumione jakby cichym szlochem. Snadź znów poczęło go razić tu światło, gdyż jęli się ustawiać ponownie, na innym placu, tym razem jednakże znaleźli się bliżej jeden drugiego. Pan Henryk atakował jeszcze zawzięciej, natomiast pan dziedzic już najwidoczniej stracił pewność siebie — niewątpliwie uznał się już za zgubionego i zaczął odczuwać zimny dreszcz trwogi, bo nie zdobył się nawet na niedołężny cios. Nie mogę o sobie powiedzieć, bym śledził należycie