Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/182

Ta strona została przepisana.

przebieg walki; niewprawne moje oko nigdy nie zdążyło uchwycić jej szczegółów — wszelakoż wydaje mi się, iż pan dziedzic odpierał ciosy szablicy brata praktyką niedozwoloną, leworącz. Pan Henryk ocalił się zapewne tylko dzięki temu, że wporę uskoczył wbok; pan dziedzic, pchnąwszy ślepym sztychem w powietrze, z zapędu zwalił się na jedno kolano — i zanim zdołał powstać, już ostrze szabli wbiło się w jego ciało.
Wydałem zdławiony okrzyk i pobiegłem ku niemu atoli ciało już zwaliło się na ziemię, wiło się przez chwilę, jak przydeptany robak, a potem legło w bezruchu.
— Przypatrz się waść jego lewej ręce — ozwał się pan Henryk.
— Cała okrwawiona — odrzekłem.
— Czy... od wewnątrz? — zapytał.
— Przecięta od strony dłoni — odpowiedziałem.
— Tak sądziłem — rzekł — i odwrócił się.
Rozerwałem ubranie na piersi poległego. Serce było ciche — nie drgnęło ani razu.
— Bóg nam bądź miłościw, panie Henryku — odezwałem się. — On już nie żyję.
— Nie żyje? — powtórzył w pewnem jakby odrętwieniu, poczem podniósł nieco głos: — Nie żyje? Nie żyje? — spytał raz jeszcze i nagle cisnął skrwawioną szablę na ziemię.