Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/183

Ta strona została przepisana.

— Cóż teraz uczynimy? — przemówiłem. — Ach, zapanuj waszmość nad sobą! Już teraz zapóźno... Trzeba przytomności umysłu.
Odwrócił się i wlepił we mnie źrenice.
— Ach, panie Mackellar! — wybuchnął i ukrył twarz w dłoniach.
Szarpnąłem go za połę.
— Na miłość Boską! Na miłość wszystkiego, co waszmości miłe! Zaklinam, nie trać-że waszmość otuchy! Cóż nam teraz czynić wypada?
Odsłonił twarz i wpatrzył się znów we mnie tym samym otępiałym wzrokiem.
— Co czynić?
W tej chwili oko jego spoczęło na leżących zwłokach.
— Ach! — wykrzyknął, podnosząc rękę do czoła, jak gdyby wyszło mu było z pamięci całe zajście; poczem odwrócił się ode mnie i puścił się szaleńczym pędem w stronę dworu Durrisdeerskiego, potykając się co chwila.
Stałem przez chwilę, bijąc się z myślami; potem jednak uprzytomniłem sobie, że pierwszą moją powinnością jest czuwanie nad żyjącym, przeto pobiegłem za nim, zostawiając świece płonące na zmarzniętej ziemi oraz ciało leżące w ich blasku pomiędzy drzewami. Atoli, choć biegłem co sił i ducha, pan Henryk wyprzedził mnie znacznie i dobiegł już do domu. Znalazłem go w świetlicy stojącego przed kominkiem twarz