Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/184

Ta strona została przepisana.

miał znów zakrytą dłońmi, a widać było, że trząsł się na całem ciele.
— Panie Henryku! panie Henryku! — zawołałem; — toż to będzie klęska dla nas wszystkich.
— Cóżem to ja uczynił! — krzyknął z boleścią, a potem zwrócił się do mnie z takim wyrazem twarzy, którego nigdy nie zapomnę: — Któż o tem powie staruszkowi? — zapytał.
Słowa te żgnęły mnie w serce jak nożem. Ale nie czas był poddawać się słabości. Podszedłem ku niemu i nalałem mu szklankę wódki.
— Wypij to waszmość — odezwałem się; — wypij do dna.
Zmusiłem go do picia, jak dziecko, a ponieważ bałem się wciąż przeziębienia z powodu nocnego chłodu, więc sam też poszedłem za jego przykładem.
— Trzeba będzie to wyjawić, panie Mackellar! — odezwał się pan Henryk. — Musimy to wyjawić!
I nagle runąwszy w fotel jegomościn, stojący obok kominka, zaszlochał więznącym w gardle głosem.
Przerażenie ogarnęło mą duszę; widziałem, że już niema ratunku dla pana Henryka.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Zostań waszmość tutaj i zdaj na mnie całą sprawę.
I wziąwszy w rękę świecę, wyszedłem z pokoju. Ciemno było w całym domu i nigdzie nie