Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/185

Ta strona została przepisana.

widać było najmniejszego poruszenia, z czego wniosłem, że nikt nie zauważył tego się stało; pozostało mi tylko pomyśleć o tem, by równie niespostrzeżenie działać w dalszym ciągu. Nie była to odpowiednia pora na bawienie się w skrupuły, przeto nawet nie zapukawszy otworzyłem drzwi pokoju dobrodziejki i wszedłem doń śmiało. — Zdarzyło się jakieś nieszczęście! — krzyknęła, zrywając się z pościeli.
— Już wychodzę zpowrotem na korytarz, — odpowiedziałem; — proszę tylko, byś waćpani dobrodziejka raczyła przyodziać się corychlej!... Czas nagli, a do zdziałania mamy wiele!
Nie trapiła mnie pytaniami, ani nie kazała mi długo czekać. Ledwom zdążył obmyślić sobie, co mam do niej mówić, już ona stała na progu, dając mi znak, bym wszedł do pokoju.
— Miłościwa pani dobrodziejko — odezwałem się, — jeżeli asińdźka nie zdobędziesz się na wielką odwagę, tedy nie zostaje mi nic, jak pójść gdzie mnie oczy poniosą, bo jeżeli nikt nie wesprze mnie w noc dzisiejszą, tedy zguba już zawisła nad domem Durrisdeer‘ów.
— Stać mnie na wielką odwagę! — odrzekła poglądając na mnie jakby z uśmiechem, w którym przejawiał się ból niemały, ale i śmiałość nielada.
— Doszło do pojedynku... — zacząłem.
— Do pojedynku? — powtórzyła. — Do pojedynku? Czyżby Henryk i...