— I pan dziedzic — dokończyłem. — Już tak dawno działy się rzeczy, o których wielmożnej dobrodziejce nic nie było wiadomo... rzeczy, którym asińdźka nie dałabyś wiary, jeślibym je opowiedział. Ale dzisiejszej nocy te sprawy posunęły się już za daleko... a gdy on ośmielił się waćpani ubliżyć...
— Stójże aść! — przerwała mi. — On? kto taki?
— Ach, dobrodziejko! — zawołałem, dając upust mej goryczy. — Waćpani mnie jeszcze o to pytasz? W takim razie pójdę gdzieindziej szukać pomocy, bom-ci napróżno tutaj przyszedł!
— Nie wiem, czem uraziłam waćpana — odparła. — Daruj mi wasze i nie ostawiaj mnie dłużej w tej niepewności!
Jednakowoż nie odważyłem się powiedzieć jej odrazu wszystkiego; czułem, że nie mogę jej zaufać, a pod wpływem tego wahania i w poczuciu wywołanej przez nie bezsilności, zwróciłem się niemal z gniewem przeciwko nieszczęsnej białogłowie.
— Miłościwa pani dobrodziejko — odezwałem się; — wszak o dwóch tylko ludziach mówimy, z których jeden zelżył waćpanią... i dobrodziejka zapytujesz, kto to był? Dobrze, tedy podsunę asińdzce odpowiedź. Z jednym z tych ludzi asińdźka przebywałaś dzień cały... czy drugi czynił ci z tego powodu wyrzuty? Dla jednego byłaś zawsze uprzejma... dla drugiego
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/186
Ta strona została przepisana.