Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/187

Ta strona została przepisana.

(niech Bóg będzie słów mych sędzią!) niezawsze taką się okazywałaś; czyż on kiedy zmienił się w miłości ku tobie? Dziś w nocy jeden z nich oświadczył w mojej obecności... w obecności człowieka obcego i sługi... że waćpani go kochasz! Zanim powiem choć słowo, powinnaś mi pani odpowiedzieć: po czyjej tu stronie wina, że doszło do tak straszliwego wypadku?
Wpatrzyła się we mnie jak nieprzytomna.
— Boże litościwy! — wybuchnęła z żałością. — Boże litościwy! — powtórzyła po raz drugi szeptem, jakby do siebie, poczem znów zawołała: — Na miłość Boską zaklinam waćpana, powiedz, co się stało! Jużem zdecydowana usłyszeć wszystko!
— Dobrodziejka jeszcze nie możesz usłyszeć wszystkiego — odpowiedziałem. — Jakkolwiek było, nasamprzód powinnaś asińdźka sobie przypisać winę.
— Och! — krzyknęła, załamując ręce. — Ten człowiek przyprowadzi mnie do szaleństwa! Czy nie możesz wasze wykluczyć mnie ze swych myśli?
— Wcale o asińdźce nie myślę — odpowiedziałem. — Nie myślę o nikim, jak tylko o nieszczęsnym mym panu a dobrodzieju!
— Ach! — krzyknęła, chwytając się ręką za serce. — Więc Henryk nie żyje?
— Ciszej, mościa dobrodziejko — odrzekłem: Nie on, lecz ten drugi...