Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Zachwiała się, jakby wstrząśnięta wichurą; odwróciłem się nie wiem czy z lęku, czy z litości, i wpatrzyłem się w podłogę.
Straszliwe to wieści — przemówiłem nakoniec, gdy jej milczenie zaczęło już przejmować mnie trwogą; — przeto my dwoje powinniśmy zachować przytomność umysłu, jeżeli mamy ocalić ten dom od większego nieszczęścia.
Nie odpowiedziała nic na to.
— Poza tem trzeba tu myśleć i o pannie Katarzynie — dodałem; — jeżeli sprawy nie poprowadzimy należycie, tedy dziecina weźmie w spadku splamiony krwią honor rodzinny...
Nie wiem co ją przywróciło do przytomności, czy myśl o dziecięciu, czy też przykre brzmienie ostatniego słowa. Jęknęła, jak gdyby usiłowała zrzucić z siebie jakiś uciskający ją ciężar, w chwilę zaś później odzyskała głos całkowicie:
— Byłaż to walka? — szepnęła. — Czy nie...?
Utknęła na tem słowie.
— Pan mój stawał w niej mężnie i uczciwie — odpowiedziałem. — Co się zaś tyczy przeciwnika, został zabity w chwili, gdy usiłował zadać cios podstępny.
— O nie! — zawołała.
— Mościwa pani, — odpowiedziałem; w sercu mem tli jeszcze teraz zawziętość na tego człowieka, choć już go niemasz między żyjącymi. Bóg mi świadkiem, że gdyby mi sił starczyło, nie dopuściłbym do tej walki... i za hań-