bę sobie poczytuję, żem się na to nie zdobył. Atoli gdym zobaczył, iż on poległ, dalibóg że jedynie litość nad mym panem powstrzymała mnie od tego, bym się nie cieszył z mego wybawienia.
Nie wiem, czy zwróciła uwagę na me słowa; dość, że w chwilę potem rzuciła pytanie:
— A cóż z ojcem?
— Biorę to na siebie — odpowiedziałem.
— Chyba nie będziesz do niego mówił tak jak do mnie? — zapytała.
— Mościcwa pani — odpowiedziałem. — Pozostaw mnie rozmowę z miłościwym lordem jegomością. Zali dobrodziejka nie masz jeszcze o kim myśleć?
— Jeszcze o kimś? — powtórzyła.
— O swym małżonku — odpowiedziałem. Chcesz-li odwrócić się od niego?
Spojrzała na mnie, a potem znów rękę podniosła ku sercu:
— O, nie! — rzekła.
— Niech Bóg panią ma za to w swej opiece! zawołałem. Niech pani teraz pójdzie do wielkiej komnaty, gdzie on siedzi w strapieniu... Niech pani mu poda rękę i przemówi do niego... mniejsza o to, jakie będą słowa... Niech pani powie: „Wiem o wszystkiem“... a za łaską Bożą niech pani doda: „Przebacz mi“...
— Niech Bóg wspomaga waćpana i natchnie go miłosierdziem — odparła. — Idę do mego małżonka.
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/189
Ta strona została przepisana.